23 lipca 2015

O Katarzynie, co chciała Niemca cz.2

"A wszystko jasne! Ona została już w Niemczech, pewnie zamieszkali razem, aż w końcu w którymś momencie się pobrali. End of story." - zakładam, że niektórzy z Was właśnie tak pomyśleli. Rozczaruję Was - figa z makiem. Mój Luby wprawdzie bardzo tego pragnął, żebym już została w Niemczech. Jako współpracownik naukowy użył swoich chodów, by dostać się do moich akt na uniwersytecie i złożył w moim imieniu podanie o przyznanie stypendium. Ja, niczego nie podejrzewający żuczek, szykowałam się już powoli do powrotu do Polski, gdy dostałam informację, że uniwersytet przyznał mi stypendium na kolejny rok. Zadał mi ćwieka ten mój Luby. Miałam dylemat, co zrobić. 90% osób pewnie by stypendium przyjęło i zostało za granicą. Ja mimo tego uśmiechu losu postanowiłam wrócić do Polski. Patetycznie mówiąc chciałam budować nasz kraj.

Od tamtej pory pisaliśmy z moim Lubym długie e-maile, których długość dochodziła nieraz nawet i do dziesięciu stron. Dyskutowaliśmy w nich o polityce, literaturze, historii, filozofii, muzyce itd. Raz do roku spotykaliśmy się w Niemczech i tak sobie kwitła ta, jak ją postrzegałam, przyjaźń.

Kilka lat po skończeniu studiów wydeptałam sobie ścieżkę do Bundestagu, gdzie pracowałam w biurze posła będącego członkiem zespołu polsko - niemieckiego oraz przewodniczącego grupy powołanej do walki z neonazizmem. W tamtym czasie mój cel zawodowy był już sprecyzowany - chcę szerzyć wiedzę o Polsce, wspierać jej integrację z Europą oraz działać na rzecz dobrych stosunków polsko-niemieckich.
Gdy mieszkałam w Berlinie Luby oczywiście do mnie przyjechał w odwiedziny. Miał wtedy pojąć, że przez wszystkie te lata żył marzeniem o wspólnym życiu ze mną. Toteż, gdy po zakończonym projekcie znowu wróciłam do Polski, Luby podążył stosunkowo szybko za mną. Miał pecha, trafił akurat na arktyczną zimę w Polsce. Zresztą często nie trafiał w pogodę (bo Luby zaczął podejrzanie często bywać w Polsce) - albo trafiał na zwały śniegu w końcu kwietnia (jakby pogoda koniecznie chciała mu udowodnić, że u nas to naprawdę te niedźwiedzie polarne po ulicach latają), albo na nieznośne upały rodem z Afryki, albo w końcu, gdy się rozchorowałam i wymiotowałam jakimś obleśnym zielonym czymś, aż moi znajomi stwierdzili, że może lepiej by było, żeby on jednak nie przyjeżdżał...
Ale Luby był uparty. Chodził, chodził i sobie wychodził. Spakowałam w końcu swój tobołek, co mogłam rozdałam, sprzedałam i wyjechałam do mojego "drugiego domu", jak od czasu studiów zwykłam nazywać Niemcy. I tak wylądowaliśmy razem w Saksonii Dolnej. A o naszych przygodach w Niemczech dowiecie się z kolejnych postów.
Na razie zaś życzę Wam miłego dnia!

1 lipca 2015

O Katarzynie, co chciała Niemca cz.1


Gdy miałam osiem lat dostałam na zakończenie roku szkolnego w nagrodę za dobre wyniki w nauce książeczkę „O Wandzie, co Niemca nie chciała”. Historię uznałam wówczas za niezwykle romantyczną, a królewnę Wandę podziwiałam za jej odwagę i bezkompromisowość. Kobiety o silnym charakterze zawsze mi imponowały. W każdym razie, jeśli zadaniem książeczki miało być wyrobienie w mojej podświadomości postawy patriotycznej, w myśl której za żadne skarby świata nie oddałabym ręki cudzoziemcowi, a już na pewno nie NIEMCOWI (!), to coś się nie udało. Być może swoistego rodzaju „zdradę narodową” przeczuwał ksiądz, któremu do chrztu podano moją matkę. Bowiem, gdy usłyszał, iż właśnie imię Wanda moja babcia wybrała dla swojej córki, kategorycznie odmówił udzielenia sakramentu. „Ach bo jakże imieniem samobójczyni chrzcić dziecko?!” miał wołać przerażony. Babcia handlować umiała, więc wyhandlowała z księdzem, że Wanda zostanie, a dorzuci się jako drugie jakieś inne, świątobliwe już imię. Czemu moja babcia się tak na imię Wanda uparła nie wiem. Czy to efekt przeżyć wojennych, czy jej się po prostu to imię tak spodobało, że o innym mowy być nie mogło? Faktem pozostaje, że ok. 65 lat po tych wydarzeniach ja wylądowałam w Niemczech i to po części za sprawą Wandy, przed której ochrzczeniem ksiądz tak się bronił.
A wszystko zaczęło się dla mnie w ósmej klasie podstawówki (mam to szczęście, że edukowana byłam jeszcze w starym systemie , co naprawdę, bez ironii uważam to za szczęście), gdy moja mama widząc, że daleko nie zajdę ze znajomością niemieckiego wyniesioną ze szkoły (akurat w tym przypadku nie miałam szczęścia do nauczyciela) wygnała mnie mimo moich protestów na dodatkowy kurs niemieckiego. Prowadziła go wspaniała germanistka, która w ciągu roku zrobiła ze mnie, nieopierzonego kurczaka, który nawet po polsku zapiszczeć się bał, kurkę, która niczego sobie po niemiecku mówiła. I tak zaczęła się moja przygoda. Gdy przyszedł czas wyboru kierunku studiów znowu wtrąciła się moja mama widząc, że waham się między może i niezwykle interesującymi, jednak raczej nie obiecującymi świetlanej kariery zawodowej kierunkami kulturoznawstwa, filozofii i politologii. „Dziecko, masz certyfikat z niemieckiego! Czemu nie złożysz papierów na germanistyce?”. Wprawdzie chciałam znać jakiś język obcy perfekcyjnie, ale żeby od razu go studiować?! Właściwie całe liceum powtarzałam, że na głowę chyba upadnę, jak pójdę studiować germanistykę. Nie koniecznie mnie ciągnęło do zgłębiania tajemnic językoznawstwa i tym podobnych rzeczy.
Znacie przysłowie „Nigdy nie mów 'nigdy'.”? Najwidoczniej upadłam na głowę, bo ostatecznie wylądowałam właśnie na tym kierunku studiów. Tak od niechcenia. Do egzaminów wstępnych nawet się nie przygotowałam. Nie wiedziałam jak mają wyglądać. Poszłam z marszu i gdy dotarłam na miejsce byłam wściekła, że pierwsza część egzaminu wstępnego -egzamin pisemny - potrwa pięć godzin (nastawiałam się bowiem na jakieś dwie). Po jego napisaniu nawet się nie zainteresowałam wynikiem. To znowu moja mama zadzwoniła na uczelnię i dowiedziała się, że przeszłam pierwszą turę oraz że druga część – egzamin ustny – odbędzie się za kilka dni. Tym razem już się wywiedziałam, że poza rozmową w języku niemieckim egzamin miał obejmować sprawdzenie wiedzy wyniesionej z języka polskiego, w tym gramatyki naszego języka ojczystego. W liceum dużo czasu gramatyce się nie poświęcało, wygrzebałam więc jakiś podręcznik jeszcze z czasów podstawówki i tym razem w ramach przygotowania do egzaminu przejrzałam go sobie dogłębnie. Jak się domyślacie egzamin zdałam.
Na czwartym roku studiów, po wszystkich moich dotychczasowych zawirowaniach – urlopie po pierwszym roku studiów będącego konsekwencją moich ciągłych wahań, czy to aby kierunek dla mnie; chęci rzucenia studiów po trzecim roku – wylądowałam w ramach stypendium zagranicznego na magdeburskim uniwersytecie. Tu poznałam swojego przyszłego męża.
Jeśli by oceniać szanse na jakikolwiek związek między nami na podstawie pierwszego wrażenia, jakie na sobie nawzajem zrobiliśmy, to były one dość marne. Do dziś śmieję się z przyjaciółką, że gdyby mi ktoś w chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyłam mojego obecnego małżonka, powiedział, że to jemu oddam swoją cenną rękę, spadłabym z krzesła robiąc niesamowity rumor. Siedziałyśmy bowiem w sali czekając na pierwsze zajęcia z literatury postmodernistycznej i przyglądałyśmy się ciekawie ludziom, gdy nagle nie wszedł, a raczej wmaszerował do niej postawny mężczyzna w czarnym, skórzanym płaszczu, z zaczesanymi do tyłu włosami i okularkami na nosie...
„Boże, a ten to skąd się urwał?!” rzuciła Kamila i zaczęła się dogłębniej dopatrywać, jaką to broszkę ów przybysz miał w klapie płaszcza. „Z pewnością nosi tam Hitlera” orzekła dumna ze swojej dedukcji. „Nie, no chyba tak szurnięty to on nie jest...” odpowiedziałam niepewnie. „Ja obstawiam Einsteina. Wygląda, że ten ktoś tam jest potargany i że to chłop.” dorzuciłam. Tak naprawdę facet z broszki połączył mnie z moim Lubym, ale kim on jest miałam się dowiedzieć dopiero pół roku później. W tym czasie zdążyłyśmy z przyjaciółką obdarować pana w czarnym płaszczu przezwiskiem, na jakie swoim wizerunkiem z naszego punktu widzenia w pełni zasługiwał: „gestapowiec” używane naprzemiennie z „hitlerowcem”...
Pół roku później, na początku semestru letniego, siedziałam znowu w nowej sali, tym razem już sama, czekając na rozpoczęcie zajęć poświęconych twórczości enerdowskiego dramaturga Heinera Müllera. Wybrałam je, jako że o człowieku wcześniej nigdy nic nie słyszałam, a chciałam poszerzyć swoje horyzonty. I poszerzyłam... Na zakończenie rozdzielane były referaty. Dostałam do analizy dramat pt.:”Filoktet”. Przeraziło to mojego obecnego małżonka, który wtedy po raz pierwszy dokładniej mi się przyjrzał. Odróżniałam się od innych studentek. O modzie w Niemczech poświęcę tu kiedyś osobny post, ale tak w skrócie powiem, że Niemki zbytnio nie patrzą na to, co na siebie zakładają. I nagle siedziałam tam ja - panienka z kolorystycznie dobranymi elementami stroju, w butach na obcasie i lekkim makijażem. Do tego nie native speaker. „No nie! Ta mała nie da sobie rady.” pomyślał załamany Luby, który jako asystent naukowy zainicjował całe to seminarium. Po skończonych zajęciach wyrósł nagle przede mną student w czarnym skórzanym płaszczu oferując mi pomoc. Popatrzyłam sceptycznie, czego właściwie ode mnie chce „hitlerowiec”. Masę prac napisałam sama, nie potrzebuję niańki, ale nie chciałam być nieuprzejma. więc podziękowałam i coś wybełkotałam, że za mądre wskazówki jestem zawsze wdzięczna. Właściwie chciałam jak najszybciej się pożegnać, gdy nagle mi wpadło do głowy, że to jest szansa dowiedzieć się, kogo on nosi w tej swojej klapie. I wiecie kto to był? Heiner Müller(!), którego to twórczość nas połączyła. Okazało się bowiem, że ja wcale nie okazałam się być tak głupia, na jaką - jak się śmieję  - wyglądałam (Luby twierdzi, że miał stracha głównie dlatego, że niemiecki nie jest moim językiem ojczystym i że obawiał się, że będzie to duży mankament przy pracy nad tekstem), a wręcz wzbudziłam uznanie swoim intelektem w oczach mego obecnego małżonka, a on okazał się mieć tyle wspólnego z nazistami, neonazistami i w ogóle jakimikolwiek ciągotami w ta stronę, co kot napłakał.
c.d.n.