25 marca 2016

Tradycyjna niemiecka potrawa - Eintopf

Wielkanoc tuż, tuż. Dla fascynatów kulturą niemiecką mam dziś przepis, którym możecie zaskoczyć swoich gości:)

Tradycyjną niemiecką potrawą jest tzw. „Eintopf”, co w dokładnym tłumaczeniu oznacza „jeden gar”. Po nazwie możemy się już domyśleć, czym właściwie jest ta potrawa. Podsumowując, cokolwiek wpadnie nam w ręce wrzucamy do gara, gotujemy i vuola mamy Eintopf. Ktoś by powiedział, że to taka nasza zupa śmieciówka, ale tak prosta ta historia nie jest. Dobry Eintopf to breja, w której łyżka powinna stać. Legenda mówi, że zupa powstała z przypadku. Mieszkańcy jednej z niemieckich wsi w południowych Niemczech organizowali dorocznie na pobliskim wzgórzu wspólne ognisko. Każdy mieszkaniec przynosił ze sobą co akurat miał do jedzenia, w ten sposób zebrane dary wrzucano do wielkiego kotła ustawionego nad ogniskiem i gotowano. Tak otrzymaną potrawą raczyła się cała wieś. Tyle legenda, a dokładniej powiedziawszy jedna z legend, bo jest ich kilka. Gdy spróbujemy jednak cofnąć się do korzeni tej potrawy to okaże się, że już w Biblii znajdujemy fragment, w którym Esau  sprzedał bratu prawo pierworodnych do Eintopfu z czerwonej soczewicy. Także Grecy i Rzymianie mieli znać tę zupę. Słynny stał się Eintopf z Osti w okolicach Rzymu przygotowywany ze śledzi, który tak długo miał stać, aż zaczynał rozsiewać okropny fetor. Dopiero w tym stadium danie traktowano jako wyśmienity rarytas. Mniej więcej w tym okresie plemiona germańskie przygotowywały mus ze zboża, warzyw oraz mięsa. Do dziś w północnych regionach Niemiec dla Eintopfu stosuje się nazwę „mus”. Potrawa zyskała na smaku po odkryciach nowych lądów, gdyż jedną z ich konsekwencji było pojawienie się w Europie nowych przypraw oraz produktów żywnościowych. Szczególny wkład miał w tej dziedzinie Marco Polo, który ze swojej wyprawy przywiózł ziemniaki. Do rozwoju niemieckiego Eintopfu przyłożyli się także Francuzi, a dokładniej Ludwik XIV, który propagował rozwój upraw szparagów, karczochów oraz skorzoner. Wraz z wykształceniem się burżuazji Eintopf został zepchnięty do roli chłopskiej potrawy względnie jedzenia ludzi biednych, jako nie potrzebujące finezji. Dla chłopów zaś jego atutem było faktycznie łatwe i tanie przygotowanie. Na stoły niezależnie od grupy społecznej Eintopf wypłynął, gdy zaczęto sięgać do swoich kulturowych korzeni. Dziś w niemieckich książkach kucharskich znajdziemy całe rozdziały poświęcony Eintopfom, a w nich przepisy na Eintopf z mięsa mielonego i warzyw; z zielonego groszku i jagnięciny; z ziemniaków, jagnięciny, wieprzowiny i brukwi; czy też z marchwi, pomidorów, zielonego groszku, kapusty i kartofli; nie zapominając o sławetnym Eintopfie z soczewicy. Pozostaje zatem tylko brać do ręki łyżkę i dać upust podniebieniu w odkrywaniu nowych smaków.


Przykładowy przepis
Eintopf „Złoto i srebro”
300g żeberek wieprzowych, 2 cebule, ½ kg marchewki, ½ kg ziemniaków, 250 g białej fasoli, sól, pieprz.

Żeberka wraz z posiekaną cebulą ugotować prawie w pełni w 1l posolonej wody. Mięso oddzielić od kości i pokroić na małe kawałki. Marchew i ziemniaki posiekać na małe kostki, po czym gotować wraz z mięsem w połowie ilości powstałego rosołu. Do pozostałej połowy dodać namiękłą przez noc w wodzie fasolę i pozostawić na ogniu, aż stanie się zupełnie miękka.(Uwaga: nie wolno dopuścić, by się rozlatywała!) Wymieszać ostrożnie z kartoflami i marchwią, przyprawić według smaku.



SMACZNEGO JAJKA!

23 marca 2016

Dla Brukseli


Terrorysta, on patrzy


Bomba wybuchnie w barze trzynasta dwadzieścia.
Teraz mamy dopiero trzynastą szesnaście.
Niektórzy zdążą jeszcze wejść.
Niektórzy wyjść.
Terrorysta już przeszedł na drugą stronę ulicy.
Ta odległość go chroni od wszelkiego złego
no i widok jak w kinie:
Kobieta w żółtej kurtce, ona wchodzi.
Mężczyzna w ciemnych okularach, on wychodzi.
Chłopaki w dżinsach, oni rozmawiają.
Trzynasta siedemnaście i cztery sekundy.
Ten niższy to ma szczęście i wsiada na skuter,
a ten wyższy to wchodzi.
Trzynasta siedemnaście i czterdzieści sekund.
Dziewczyna, ona idzie z zieloną wstążką we włosach.
Tylko że ten autobus nagle ją zasłania.
Trzynasta osiemnaście.
Już nie ma dziewczyny.
Czy była taka głupia i weszła, czy nie,
to sie zobaczy, jak będą wynosić.
Trzynasta dziewiętnaście.
Nikt jakoś nie wchodzi.
Za to jeszcze wychodzi jeden gruby łysy.
Ale tak, jakby szukał czegoś po kieszeniach i
o trzynastej dwadzieścia bez dziesięciu sekund
wraca po te swoje marne rękawiczki.
Jest trzynasta dwadzieścia.
Czas, jak on się wlecze.
Już chyba teraz.
Jeszcze nie teraz.
Tak, teraz.
Bomba, ona wybucha.

Szymborska Wisława

15 marca 2016

Dzień Kobiet w Niemczech - czyli o tym, czy Niemki są faktycznie tak wyemancypowane


Tydzień po Dniu Kobiet w Niemczech postanowiłam opublikować post, w którym przyjrzę się bliżej, jak to jest z tą emancypacją w Niemczech.
W Niemczech podobnie jak w Polsce praktycznie do wszystkiego, co kojarzy się z socjalizmem podchodzi się ze sceptycyzmem, by nie powiedzieć negatywnym nastawieniem. Co roku w okolicach 8-go marca zaczynają się w Polsce dyskusje, czy na pewno potrzebujemy tego święta, że to przeżytek socjalizmu, co ono właściwie wnosi, że taki dzień wspomaga tylko nierówne traktowanie kobiet i ostatecznie, że dyskryminuje mężczyzn. Mimo tego całego zamieszania w Dzień Kobiet na polskich ulicach widać całą armię mężczyzn z kwiatkiem w ręce, którzy pędzą do swoich niewiast, a my cieszymy się i rozkoszujemy tym dniem (lub przynajmniej większość z nas), bo choć zgadzamy się, że rok ma 365 dni i o wiele ważniejsze jest, jak się mężczyźni do nas odnoszą przez cały rok, to miło jest zostać specjalnie uhonorowaną i poczuć się wyjątkowo docenioną:) Zresztą odwdzięczamy się pokazując nasze uwielbienie do mężczyzn w dniu ich święta;)
Na pierwszy rzut oka Niemcy naszych dylematów nie mają, ale po wnikliwszej analizie okazuje się, że problem „świętować, czy nie świętować” jest u naszych sąsiadów o wiele bardziej złożony i nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Wprawdzie 8 marca jest uznawany w Niemczech jako Międzynarodowy Dzień Kobiet, ale poza zapisem w kalendarzu praktycznie się go nie odczuwa. Po pierwsze w czasach reżimu nacjonal-socjalistów rola kobiety została sprowadzona do bycia matką i opiekunką domowego ogniska. Co za tym idzie Dzień Kobiet został w 1932 roku zakazany, na piedestale zaś postawiono Dzień Matki. Po wojnie, w byłych Niemczech Zachodnich święto odkopano z kurzu dopiero pod koniec lat 60-tych. Do byłych Niemiec Wschodnich Dzień Kobiet powrócił wprawdzie wcześniej, ale podobnie jak w Polsce w otoczce socjalistycznej propagandy. Brak sympatii do tego, co wiąże się z ZSRR miał swój spory udział w tym, iż święto w znacznym stopniu wyparto (w znacznym, bo zdarza się mimo wszystko, że pracownice zakładów/korporacji na terenie byłego NRD dostają po dzień dzisiejszy upominki od firmy) po zmianie ustroju politycznego . W dużej mierze przyczyniły się jednak do tego same Niemki.
Już wiele lat temu rozpoczęły one kampanię o bycie traktowanymi na równi z mężczyznami i walkę tę prowadziły na wielu płaszczyznach. Nie tylko w życiu zawodowym i przestrzeni publicznej, ale także w sferze kobiecości. Przedstawicielki płci pięknej niemieckiego pochodzenia stawiają podobnie jak mężczyźni na praktyczność. Po co mieć elegancką kurtkę, skoro można kupić jedną i do jazdy na narty, i do latania po mieście? Buty na obcasie? Wykluczone! Musi być wygodnie, a wygoda kojarzy się przede wszystkim z obuwiem sportowym. Po co tracić czas na układanie włosów, skoro można mieć życie tak proste jak facet – byle przejechać ręką i vuola! Do eleganckiej torebki nie zmieści się tyle, co do plecaka. (wiem, wiem, już w moim ostatnim poście się na to użalałam)

  
Dopiero co jestem po lekturze artykułu w jednym z niemieckich czasopism, w którym Niemki dyskutowały, czy faktycznie tak źle się ubierają, jak się w świecie mówi. Oczywiście doszły do innego wniosku (a jakżeby inaczej;), ale jednocześnie przyznały, że nie przywiązują do stroju wielkiej wagi. 

W Niemczech bowiem drogie panie kobieta seksowna, fajnie ubrana, czyli po prostu zadbana jest klasyfikowana jako „słodka idiotka”. W kulturze niemieckiej wykształciło się przekonanie, że jeśli przedstawicielka płci pięknej dobrze wygląda, to znaczy, że niewiele sobą reprezentuje, toteż by podkreślić swoje kompetencje kobiety postawiły na męski look bądź przynajmniej na wygląd, który nie podkreśla atutów kobiecości. Zachowałam Glamour z marca 2013, gdzie na stronach 66-67 znajduję felieton poświęcony kobiecości, a w nim cytat jednej z przyjaciółek autorki: „Mnie nie interesuje kobiecość. Jestem człowiekiem, a piersi mam przez przypadek.” i dalej „Może i kobiecość jest bronią, ale ja jestem z zasady pacyfistką. Niemniej kiedy strzelam, to porządnie.” Brzmi dość bunczucznie i walecznie, czyż nie? 
Samostanowienie o swojej płci kończy się nie tylko na stroju. Bardzo wiele kobiet porusza się jak mężczyźni. Ostatnio mieliśmy szkolenie odnośnie systemu emerytalnego, które prowadziła prawniczka. Z pewnego rodzaju fascynacją wlepiałam w nią oczy, jak po męsku się poruszała, z jak rozkraczonymi nogami siadał przy biurku. To był jej sposób na podkreślenie swoich kompetencji.


Grupa Niemek, która w bezpiecznych ramach wyłamuje się ze standardów - jedna z pań ma torebkę, a druga nosi kozaki.
Ostry ton Niemek w dążeniu do tego, by być traktowane na równi z mężczyznami doprowadziły do tego, że ci ostatni powiedzieli w którymś momencie: „Skoro chcecie być takie jak my, to proszę. Radźcie sobie same.” Skończyło się przepuszczanie w drzwiach, pocałunek w rękę jest traktowany jak relikt przeszłości (chyba pamiętamy wszyscy jak wielką uwagę wzbudził w Niemczech gest Donalda Tuska, który pocałował w rękę kanclerz Angelę Merkel, o czym donosiły polskie media?) i przy ciężkiej walizce pomocy w Niemczech też się raczej nie uraczy, ewentualnie rzadko. Znajomy Niemiec opowiedział mi o programie, który jakiś czas temu widział niemieckiej telewizji. Tamtejsi dziennikarze mieli przygotować małą prowokację, której celem było sprawdzenie, co z dżentelmenów zachowali w sobie niemieccy mężczyźni Zadaniem podstawionej na dworcu kobiety w średnim wieku było sprawianie wrażenia, że nie radzi sobie z bagażem. W ciągu bodajże godziny nikt nie przyszedł jej z pomocą, a gdy sama zaczęła prosić przechodzących mężczyzn o pomoc, każdy odmawiał i szedł dalej.
Na szczęście tak źle, jak w tym programie nie jest. Żyją jeszcze w Niemczech panowie, którzy potrafią pomóc kobiecie, ale najczęściej są to mężczyźni w średnim wieku i starsi z wpojoną kinderstubą. Także w społecznościach przesiąkniętych stylem życia wywodzącym się z dawnej burżuazji (czyli na obszarze byłych Niemiec Zachodnich, gdyż w byłym NRD socjalizm efektywnie wyłączył tę klasę społeczną) mężczyźni zachowali coś z dżentelmenów, tylko że akurat w tej grupie społecznej ciągle często spotykany jest model: mężczyzna zarabia, kobieta troszczy się o dom... To tyle na temat faktycznej emancypacji. Tak się składa, że w wylądowaliśmy obecnie w regionie, gdzie panuje właśnie taki burżuazyjny model sprzed dziestu lat. Czy wiecie, że w BRD w latach siedemidziesiątych kobiety bez zgody męża nie mogły pracować, nie mogły zrobić prawa jazdy, ani otworzyć własnego konta?!!! Oczywiście w NRD kobiety nie znały takiego uciemiężenia. Co by nie mówić o socjaliźmie, ale dla kobiet jednak był to system niezwykle postępowy. Oczywiście w porównaniu z naszym dzisiejszym wyobrażeniu o równouprawnieniu wypada słabo, bo kobiety pracowały wówczas na dwa etaty - w firmie i w domu, ale w świetle prawodawstwa BRD enerdowskie kobiety  miały niemalże raj na ziemii. Po zmianie ustroju system prawny byłego NRD uległ niejako cofnięciu. Narzucona została struktura prawna Niemiec Zachodnich, w tym min. przepisy, które do późnych lat 90-tych nie dopuszczały pojęcia gwałtu w małżeństwie!
To właśnie przeciw temu tak Niemki się buntowały, tylko czasami mam wrażenie, że głównie, co sobie wiele z nich wywalczyła to właśnie ów męski wygląd. Jeśli właśnie  to chciały osiągnąć i dobrze się z tym czują - to proszę bardzo, ale mam swoje wątpliwości. Gdy w zeszłym tygodniu spytałam się na zajęciach moich studentów zagranicznego pochodzenia, czy ich zdaniem Niemki są wyemancypowanymi kobietami i otrzymałam odpowiedź, która całkiem nieźle podsumowała faktyczny stan rzeczy w wielu regionach Niemiec:
"Niezwykle głośno krzyczą, że są wyemancypowane, tylko dziwnym trafem mieszkamy tutaj już dwa lata i nie poznaliśmy jeszcze żadnej Niemki, która by pracowała.". Oczywiście w dużych metropoliach sytuacja przedstawia się lepiej niż w mniejszych miastach, ale to tradycyjna cecha dużych skupisk urbanistycznych. Decydująca jest jednak ostatecznie nie wielkość miejscowości, tylko pielęgnowany w niej model społeczny - ten burżuazyjny można porównać z modelem rodziny propagowanym przez kościół katolicki.
Wracając do regionu wokół Hannoveru. Większość kobiet tutaj siedzi na własne życzenie w domach. Mi już prawie notorycznie chodzi żyła, bo przez wielu jestem niejako odgórnie klasyfikowana jako kura domowa. Nie ze złośliwości. Po prostu ludzie zakładają to z automatu. Pamiętam, gdy pierwszy raz pojechaliśmy na coroczne rozliczenie podatkowe do doradcy podatkowego. Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż powiedział gdzie pracuje i miał przejść do mojej osoby. Nie zdążył, nasz rozmówca odrzekł: "A żona jest gospodynią domową." Myślałam, że rozwalę mu biuro, ale uspokoiłam się, gdy facet omal się nie zachłysnął usłyszawszy że pracuję i to jeszcze w ramach swojej działalności (bo Niemcy są bardzo nieskorzy do pracy na własną rękę - lepiej mieć bezpieczną posadkę w jakiejś firmie, gdzie ktoś inny troszczy się o wszystkie składki itp.). 
Podczas spotkań bardzo często starcza, że mąż zostanie przedstawiony, a o mnie pies z kulawą nogą się nie zatroszczy. Największym osiągnięciem żony jest fakt, że wyszła za mąż. W ciągu trzech lat mieszkania tutaj tylko dwie osoby były zainteresowane, czy czymś się zajmuję! Jedna kobieta i jeden Niemiec z Drezdna.  Przeprowadziłam kiedyś pewien test w byłych Niemczech Wschodnich. Byliśmy akurat kilka dni w Magdeburgu, gdzie Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż został zaproszony na wygłoszenie kilku wykładów. Za każdym razem, gdy ktoś się mnie pytał, kim ja właściwie jestem, odpowiadałm, że żoną tego, a tego. Niejednokrotnie padała na te słowa odpowiedź z pewną nutą irytacji w głosie "Tak, niezwykle fascynujące... Ale co Pani robi?!!". W duchu aż się uśmiechnęłam do siebie - wreszcie ludzie  znowu mnie biorą za osobowość, a nie dodatek do mojego małżonka!!!
Niemki jednak niezależnie od regionu grają uparcie swoją rolę wyemancypowanych kobiet i trzeba przyznać, że przedstawiciele płci brzydkiej niejednokrotnie stoją w relacjach damsko-męskich przed dylematem, jak się zachować. Kilku znajomych skarżyło mi się, że problematyczną kwestię stanowią już same komplementy. Mówić, nie mówić, a jeśli mówić, to co? „Powiem, że ma piękne oczy i włosy, mogę dostać po gębie, że cenię tylko jej wygląd.” - skarżył się jeden z moich kolegów - „Powiem jej, że lubię jej poczucie humoru, niby może być, ale pachnie kumpelskimi relacjami” - ciągnął - „Niemieckiej kobiecie najbezpieczniej powiedzieć, że jest mądra, inteligentna i kompetentna, ale coś takiego powiedzieć bez otoczki o słodkich oczach brzmi, jak pochwała pracodawcy, a nie wyznanie zakochanego mężczyzny.„ - podsumował z nietęgim wyrazem twarzy. Nie ma się zatem czemu dziwić, że skoro komplement sprawia tyle kłopotu, z powodów bezpieczeństwa z kwiatka na Dzień Kobiet po prostu się rezygnuje. Wręczenie takowego może bowiem zostać odebrane jako podkreślenie faktu, że obdarowana jest kobietą i różni się tym samym od mężczyzn. Skoro próba bycia miłym może skończyć wielką bombą, więc najlepiej pozostać przy opcji „cicho-sza”. Oczywiście niektórzy jeszcze kultywują tę tradycję, ale tylko wtedy, gdy mają pewność, iż obiekt oddanej przez nich czci nie potraktuje tego jako obrazę. Także drogie Panie, jeśli akurat potrzebujecie poczuć sie pieknymi, to jedźcie do Włoch, do Hiszpanii, ale nie do Niemiec! Tu nikt Was na ulicy nie zaczepi nie powie, że pięknie wyglądacie. Do Niemiec na poprawę nastroju warto przyjechać tylko wówczas, gdy chcecie sobie poprawić humor, jakoby stosowana dieta zadziałała. Numerówka jest tutaj zaniżona bywa nawet o dwa numery. Poza tym - jedzicie do WŁOCH!
 
Niektóre grupy feministek dzisiejszych czasów bojkotują Dzień Kobiet, odczytując jego świętowanie jako przybicie pieczątki z napisem „Akceptacja” do patriarchalnego układu w społeczeństwie. Faktycznie gdyby tak cofnąć się do epoki antyku, kiedy to w starożytnym Rzymie obchodzono w pierwszym tygodniu marca Matronalia, czyli święto płodności i macierzyństwa, to w wielu z nas zafurczy. Jednak gdy dokładniej przyjrzymy się pochodzeniu współczesnego święta to okaże się, że jest ono mocno związane z ruchami feministycznymi początku XX w. 8-go marca 1908 robotnice fabryki przemysłu tekstylnego w Nowym Jorku rozpoczęły strajk walcząc tym samym o godziwsze warunki pracy. Właściciel zakładu chcąc uniknąć skandalu zamknął je. Skończyło się to tragicznie, ponieważ wybuchł tam pożar i prawie 130 kobiet zginęło w płomieniach. 28 lutego 1909 roku w USA zorganizowano pierwsze obchody ku czci zmarłych w wyniku tych tragicznych wydarzeń kobiet. Rok później Międzynarodówka Socjalistyczna ustanowiła Międzynarodowy Dzień Kobiet, którego zadaniem było podkreślenie faktu, że kobietom należą się takie same prawa, jak mężczyznom. Szkoda, że niektóre organizacje feministyczne zapomniały o źródłach tego święta.
Przy takiej wymowie tego dnia Niemki powinny wręcz z okrzykiem na ustach witać 8 marca, bo jak się okazuje jeszcze dużo jest do zrobienia u naszego sąsiada. Organizowane są wprawdzie akcje zwracające uwagę na ciężką sytuację kobiet oraz na nierówne ich traktowanie w porównaniu z mężczyznami w wielu sferach życia. Akcje te jednak są jakieś ciche, niezauważalne, niekojarzone z Dniem Kobiet. Tak się jakoś rozłażą po kościach. Jakby ktoś chciał, a nie mógł. Świętowania w pojęciu rozumianym przez Europę Wschodnią też nie ma, bo nie wypada, bo po co,  bo to jakies podkreślanie różnić, a w końcu jesteśmy wyemancypowane. W moim osobistym odczuciu przeciętna Niemka jako jednostka wstydzi się, albo po prostu nie chce otwarcie powiedzieć - „Jestem Kobietą, to mój Dzień:)”. A szkoda, bo poza tym, że to przecież to piękny dzień celebrujący naszą kobiecość, to przede wszystkim przypomina o tym, jak musiałyśmy ciężko walczyć i wycierpiałyśmy, by być dziś tu, gdzie jesteśmy. Dziś możemy świętować nie tylko naszą rolę w rodzinie, ale i miejsce, jakie sobie wywalczyłyśmy w społeczeństwie, niezapominając o ciągle stojących przed nami wyzwaniami.
Mam głęboko w nosie, co ludzie o mnie powiedzą. Z przyjemnością zakładam szpilki i spódniczki, maluję oko i zamiast przpastnego plecaka wybieram modną torebkę. 

I bardzo chętnie podkreślam swoje pochodzenie


Właśnie, żeby pokazać, że kobieta może mieć ukończone dwa fakultety, znać kilka języków obcych, mieć na swoim koncie różne sukcesy i ciągle być przy tym kobietą. I cieszę się jak małe dziecko z kwiatów 8 marca. Bo gdyby grzechem byłoby być kobietą, to Bóg uczyniłby nas mężczyznami.
A jeśli ktoś mnie z góry, bez rozmowy ze mną oceni, że jestem "głupią idiotką", to tylko udowadnia, że tak głośno obkrzyczana niemiecka tolerancja kończy się wraz z brakiem kolczyków na twarzy i tysiącem tatuaży na karku, uszach i piętach.

PS. Abym mogła napisać ten artykuł, Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż ugotował dziś obiad i wyprasował mi ubranka, żebym miała w czym pokazać się ludziom w nadchodzących dniach:)

A to bukiet, jaki od niego dostałam na Dzień Kobiet:)

 Wszystkim Paniom przesyłam najlepsze życzenia - miłości, samospełnienia i realizacji wszelkich planów!

10 marca 2016

Czego Polak może nauczyć się w Niemczech

Moje ostatnie wpisy były dość krytyczne w ocenie Niemców, dziś dla odmiany chcę Wam opowiedzieć o fajnych rzeczach, których pobyt tutaj mnie nauczył:)

1. Kierując samochód zawsze spoglądam przez ramię przy wszelkich skrętach i zmianie pasów.

 


W Polsce podczas kursów na prawo jazdy instruktorzy w większości przypadków nie zwracaja na to uwagi. Ba, mało tego, niejednokrotnie osobę, która przejawia chęci spojrzenia przez ramię przy manewrach, gdzie niedostateczna ocena faktycznej sytuacji w martwym punkcie może okazać się wręcz zabójcza, zaczynają strofować słowami typu "Przed siebie się patrz, masz przecież lusterka!" Tylko że jeśli lusterka nie są wyposażone w funkcję informowania o obiektach znajdujących się w martwym punkcie, manewr może się nieciekawie skończyć. W Niemczech egzamin na prawo jazdy jest oblany, gdy kandydatowi na kierowcę zdaży się dwa razy zapomnieć, że przy zmianie toru jazdy po skontrolowaniu sytuacji w lusterkach należy jeszcze się upewnić spojrzeniem przez ramię, czy droga jest na pewno wolna.
Rzut oka przez ramię tak mi wszedł w krew, że teraz wręcz ewidentnie się boję jeździć z polskimi znajomymi, którzy tj.ich kiedyś nauczono ocenę sutuacji kończą na spojrzeniu w lusterka. Brrr! W Niemczech od małego prowadzi się cały szereg kampanii, mających uzmysłowić, jak niebezpieczny jest martwy punkt. Spore wrażenie robi odkrycie, kiedy okazuje się, że cała klasa mieści się w martwym punkcie ciężarówki...
Jako przykład odsyłam do zdjęcia z artykułu poświęconemu kształceniu poprawnych zachowań w ruchu drogowym:

2. Zaczęłam szanować swój czas.

 


Chyba każdemu z nas przydarzyło się, że wpadliśmy za pięć czwarta do urzędu z błaganiem w oczach, by pani za biurkiem nas obsłużyła. I faktycznie niejednokrotnie ta biedna kobiecina poszła nam na rękę. W Niemczech sytuacja nie do pomyślenia. Za pięć minut kończą pracę i w tym czasie na pewno ona nie zdąży załatwić mojej sprawy. Mam wrócić w sensownych godzinach innego dnia.
Prawda jest taka, że my Polacy często nie szanujemy swojego czasu nawzajem.
Pracuję jako freelancer, co oznacza, że jestem niejako zdana na zlecenia klientów. Mieszkając w Polsce akceptowałam nieraz zaciśniętymi zębami sytuacje, gdy telefon potrafił zadzwonić o 18:00 z informacją, że klient na rano potrzebuje np. tłumaczenie. Nie raz zdażyło mi się, że kończyłam w połowie spotkanie ze znajomą (czyli rozwalałam także jej plany), szłam do domu i całą noc siedziałam nad zleceniem.  Oczywiście rozumiem sytuacje kryzysowe, coś nagłego, gdy coś niespodziewanie wyskoczyło, nieoczekiwany problem, ale z czasem zaczęłam widzieć, że część klientów biura tłumaczeń, z którym współpracowałam po prostu nie umiała/ nie trudziła się z sensownym rozplanowaniem stojących przed nimi zadań (bo jak inaczej nazwać np. sytuację, gdy firma daje zlecenie na dzień przed wyjazdem za granicę na przetarg, w którym chce wziąć udział?!) i zgłaszali się w ostatniej chwili ze zleceniami, a szefowa bez uzgodnienia terminu z tłumaczem informowała klienta, że zlecenie będzie gotowe na następny dzień. Ja jako ostatnia w tym łanuchu pokarmowym płaciłam wiecznie za to swoimi planami, czasem z bliskimi, odwołanymi wizytami u lekarza itd. 
Od trzeciego roku studiów wiedziałam, że będę chciała pracować min. jako tłumacz i długi czas to wszystko akceptowałam w myśl zasady, że jak raz, drugi powiesz nie, to trzeci raz się do Ciebie nie zgłoszą. Po kilku latach zaczęłam mieć serdecznie dość wiecznego deptania moich prywatnych planów, zwłaszcza że teoretycznie w nagłych sytuacjach klient powinien płacić stawkę za usługę ekspresową, a niejednokrotnie kończyło się wyżebraniem przez niego normalnych cen "bo przecież to stały klient". Cierpliwość mi pękła, na niedługi czas przed moim wyjazdem do Niemiec. Porozmawiałm z moimi zleceniodawcami, że taki stan rzeczy nie może trwać dalej. Pracuję wprawdzie w nienormowanym systemie godzin, ale nie jestem też maszyną i nie mogę wiecznie zarywać nocy i rozwalać swoich innych terminów. Oj długa to była droga. W międzyczasie wyprowadziłam się do Niemiec i dość szybko zobaczyłam, jak tutaj ludzie szanują swój czas prywatny. Odkryłam też ku mojemu przerażeniu, że ja już nie do końca umiem usiąść spokojnie wieczorem i po prostu poświęcić swoją uwagę w 100% bliskiej mi osobie, bo cały czas w głowie wirowała mi lista rzeczy, które teoretycznie powinnam "na cito" zrobić. I to dodało mi sił. Nie jestem leniem, jeśli to konieczne, potrafię pracować nawet po 70 godz. tygodniowo, ale w którymś momencie trzeba też pomyśleć o sobie, o swoim życiu i bliskich nam osobach. Uczyłam się tego w Niemczech całe długie miesiące, ale dziś potrafię już powiedzieć, że "Nie, przykro mi, jest godzina 17:00 i z całą pewnością nie dam rady na jutro rano przetłumaczyć 12 stron." (dla niewtajemniczonych - 1 strona tłumaczenia to ok. 1 godz. pracy)
I co się okazało? Że klienci niejednokrotnie mogą poczekać. Że, to co miało być tak pilne, wcale takie nie było tudzież po prostu nauczyli się planować wcześniej. I mimo kilku odmów wracają, bo po prostu mają zaufanie do wykonanej przez mnie pracy i żeby ją otrzymać są gotowi przyjąć do wiadomości, że na wykonanie zlecenia potrzebuję tyle, a tyle czasu:)


3. Po latach walki z shopoholizmem wyszłam z uzależnienia!

 

Buty, które w całej swej okazałości zachęcają do kupna...
No może trochę przesadziłam w podtytule z tym shopoholizmem. Aż tak źle nie było, że min. raz w tygodniu musiałam iść na zakupy. Niejednokrotnie bywały okresy, że po prostu nie miałam czasu, ani ochoty na tak trywialne rzeczy, ale faktem jest, że w którymś momencie doszłam do wniosku, że szafa pęka mi w szwach. 
Jak  większość kobiet sprawia mi frajdę wrócić czasem do domu z nowymi nabytkami. Nowe trendy - nowe pokusy... ale nie w Niemczech:)
O modzie panującej u naszego zachodniego sąsiada jak kraj długi i szeroki  mam osobiście jak najgorsze zdanie. Czasami mam poczucie, że bycie tutaj kobietą to grzech. Niejednokrotnie zarówno ja, jak i moi polscy znajomi mieliśmy na ulicy problem w rozpoznaniu płci stojącej przed nami osoby. Dobrze, że w języku niemieckim w formie grzecznościowej nie ma rozróżnienia na formę "Pan" i "Pani", tylko jest ogólne, niezależne od płci "Sie" (a może to właśnie język niemiecki rozpoznał ten probloem i specjalnie tak się rozwinął, by ułatwić komunikację w sytuacjach, gdy nie do końca jasnym jest, z kim rozmawiamy? - tak mi przyszło właśnie na myśl).


Niemki ubierają się praktycznie, po męsku, niekobieco i na poczucie smaku wielu Europejczyków z innych krajów (przynajmniej tych, których ja miałam przyjemność poznać) niegustownie. Takie też są w moim odczuciu w większości rzeczy w niemieckich sklepach. Oczywiście, jak się dobrze poszuka, to można coś fajnego znaleźć, ale nawet asortyment sieciówek takich jak H&M, czy C&A jest zawsze z lekka dostosowany do ogólnego stylu ubierania się w danym kraju, a ten w Niemczech opiera się na:
- plecaku (Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż po tym, jak pojeździł ze mną trochę po Europie śmieje się teraz, że Niemcy  najwidoczniej rodzą się już z plecakiem, który im potem towarzyszy przez całe życie, nawet podczas wizyty w operze - co niejednokrotnie mieliśmy okazję zaobserwować)


 





- butach wędrownych (nawet, gdy Niemcy idą do restauracji na kolację). Tego chyba nigdy nie pojmę, dlaczego ludzie ubierają się na wieczorne wyjście do teatru, czy restauracji tak, jakby planowali całą noc spędzić w górach...
- szalu. Szal to niemalże obowiązkowy dodatek do każdego stroju. Pasuje, czy nie (najczęściej raczej nie), szal musi być. Nawet obecny niemiecki guru mody  Guido Maria Kretchmer załamuje ręce i pyta się, jak do tego doszło, że  Niemcy uparcie do wszystkiego zakładają szal?

W życiu nie zamienię ładnej, ciekawej torebki, na jakiś plecak, a buty wędrowne akceptuję tylko podczas wędrówek (tj. ich nazwa mówi coś o ich przeznaczeniu).  

Inna kwestia to rozmiarówka. Rzadko podobają mi się jakieś buty w Niemczech, ale czasem nawet coś potrafi mnie zaintrygować. Co z tego, skoro w części sklepów rozmiary zaczynają sią od 37, a ja noszę 36... Przy butach zimowych to żaden większy problem, ale przy sandałkach już niestety (lub stety patrząc z perspektywy mojego portfela) stanowi różnicę:(

Szale nawet kiedyś lubiłam zakładać. Ale to było dawno, jak mieszkałam w Polsce. Tutaj czynię to niezwykle rzadko, w przeciwnym razie byłabym umundurkowana. Ostatnio byliśmy na imprezie urodzinowej - 9 kobiet, tylko ja nie byłam omotana po zęby szalem. Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż zaczął dla zabawy prowadzić szalową statystykę. Najczęściej w pomieszczeniu, w którym się znajdujemy 80%-90% kobiet ma szal i to jeszcze taki, który w najlepszej sytuacji współgra akurat z trawą za oknem. I co by nie było, że tylko ja się wyżywam na niemieckim stylu  ubierania, przytoczę słowa brytyjskiego pisarza Jerome K. Jerome, który już w XIX w. w swojej powieści "Trzech panów na rowerach, tym razem bez psa" był zdania, że poranną toaletę Niemki wykonują najprawdopodobniej z zamkniętymi oczami zakładając na siebie to, co akurat im przez przypadek wpadło w rękę...

I tym oto prostym sposobem oszczędzam tu kupę kasy na ciuchach, których nie kupuję. W końcu faktycznie noszę to, co mam w szafie, a nie znoszę ciągle nowych rzeczy do domu!

Juhu!!!


 4. Odkryłam czar gotowania.

 



Zawsze było mi szkoda czasu na tak przyziemne zajęcie. Czas spędzony w kuchni przeliczałam na ilość nieprzeczytanych w trakcie gotowania stron książki. Jeśli już gotowałam, to lekkie potrawy, ale jak miałam ochotę na schabowego, to po prostu szłam do baru mlecznego. W regionie, gdzie mieszkamy, jak sobie sama nie ugotuję typowo polskich potraw, to nigdzie ich nie zjem. Zmusiło mnie to do nauki, bo choć nie jestem fanem naszej kuchni, to jednak mam kilka dań, za którymi czasem mi tęskno, a i  znajomym Niemcom chciałam zaprezentować polskie smaki.
Poza tym w kupowanych tutaj produktach wyczuwam więcej chemii, zaczęliśmy zatem sporo rzeczy kupować bezpośrednio u rolników, ale jakoś trzeba przygotować przywiezione od nich rzeczy. Dopiero tutaj w Niemczech zrozumiałam, że gotowanie nie musi oznaczać nudnych mielonych z kartoflami. Zaczęłam eksperymentować i to sprawia mi ogromną frajdę. Rozlany uśmiech małżonka po posiłku to cudowna nagroda:) A jeszcze lepszą jest, gdy on w zamian dla mnie gotuje - w ten sposób cały czas raczymy się nawzajem nowymi smakami:)


5. Poznałam czar śniadań w kawiarni.

 

Moje śnaidanko w kawiarni z przyjaciółką

 

Stosunkowo niedawno dotarł do Polski pomysł, że do kawiarni można się wybrać nie tylko na kawę i ciasto, czy na wieczorną herbatkę, ale także na śniadanie. W Niemczech ludzie od lat umawiają się na wspólne śniadania i kiedy jeszcze u nas w kraju tradycja ta była nieznana, tutaj kompletnie oczarował mnie pomysł porannego wyjścia do restauracji. Nad tak miło rozpoczętym dniu unosi się powiew magii!



6. Życie w małym mieście może być czasami bardziej fascynujące od życia w dużej metropolii.



Przerażała mnie przeprowadzka z drugiego w ówczesnym czasie pod względem wielkości miasta w Polsce do mieściny liczącej niecałe 100.000 mieszkańców leżącej gdzieś na niemieckiej prerii. Przywykłam do ruchu, do odgłosów miasta, bogatej oferty kulturalnej i rozrywkowej. W Niemczch mieliśmy zamieszkać w mniejszej miejscowości. Wprawdzie za rogiem mamy Hannover, do Braunschweiga też nie jest aż tak daleko, a mimo wszystko bałam się straszliwie. Dzisiaj mogę powiedzieć, że obok wkurzających rzeczy związanych z życiem w małej miejscowości, jest też i trochę plusów.
Przede wszystkim żyje się spokojniej - tą różnicę widzę teraz zwłaszcza, gdy przyjeżdżam do Polski i wpadam w mój dawny rytm. Poza tym nie traci się tyle czasu w ruchu ulicznym, a i powietrze jest zdrowsze. 
Jest jednak jeszcze jeden aspekt, którego przed przeprowadzką do Niemiec nie byłam świadoma - Niemcy to naród kierowców. Oni ciągle gdzieś jeżdżą. Jedną z rzeczy, które najbardziej kochają, to ich autostrady. Fakt, że są one często zablokowane, a bo remont, a bo wypadek, a bo coś innego, ale autostrady dają im poczucie wolności. Do jak najbardziej normalnych form spędzania wolnego czasu jest organizowanie sobie wycieczek i wszelakiego rodzaju wypadów. W efekcie, w dniu powszednim nie muszę nie wiadomo jakich wypraw czynić, by załatwić coś w urzędzie, czy odbyć wizytę lekarską, a w wolnym czasie jesteśmy w teatrze w Berlinie, czy Magdeburgu, na koncercie w Braunschweigu, w galerii w Hannoverze, czy Wolfsburgu. Mieszkając w dużym mieście pewnie tak mocno nie zgłębialibyśmy oferty kulturalnej różnych miast:)



7. Na nowo nauczyłam się bawić.

 

Zabawa odtwarzanie obrazów

 

Kiedy rozmawiam z polskimi znajomymi, to wiecznie słyszę, jak to zajęci oni są. Umęczeni, wiecznie gdzieś goniący i co weekend wracający do Castoramy, czy innego centrum handlowego, bo to, czy tamto trzeba załatwić. Sama pamiętam dobrze te czasy, kiedy i ja byłam w wiecznym biegu, a swój czas wolny traktowałam po macoszemu (patrz punkt 2). Każdy goni, każdy jest w niedoczasie. Jesteśmy na wiecznym dorobku. W czasach socjalizmu mówiło się o nas, że byliśmy najweselszym barakiem w obozie. Ludzie żyli w niedostatku, za to potrafili się bawić. Do dziś żyjemy w przekonaniu, że ciągle jesteśmy mistrzami w tej dziedzinie. Niestety moi Państwo, pozbawię Was tych złudzeń. Te czasy już minęły. To Niemcy na nowo nauczyli mnie się bawić. 
Czy pomyśleliście kiedyś, że każdy dzień to pierwszy dzień reszty Waszego życia? A ile nam go zostało, nikt z nas nie wie. Kolejny dzień może przynieść ze sobą kataklizm. Czy naprawdę nie warto zrezygnować z wizyty w Castoramie w niedzielę wieczorem i spędzić ten czas weselej? Uczepiłam się tej Castoramy jak rzep psiego ogona, bo podczas ostatniej wizyty w Polsce widziałam, jak wielu ludzi się do niej wybrało w niedzielę ok. 20:00. W Niemczech to czas święty. Czas dla rodziny, bliskich. Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż musiał zbierać z ulicy swoje oczy, które mu z szoku wyleciały, gdy zobaczył ile wozów skręcało tamtego wieczora do sklepu z artykułami budowlanymi.  
Mówi się, że Niemcy nie umieją się bawić. Oj, potrafią, potrafią. Robią to tylko inaczej niż my. Niemieckie imprezy to niekoniecznie głośna muzyka i tańce (choć i takie raz na ruski rok potrafią się zdarzyć), za to jedną z ulubionych form wspólnego spędzania czasu, to wspólne gotowanie, wspólne wycieczki rowerowe w nieznane (to latem), wieczory gier, wspólne grillowanie, wieczory tematyczne, imprezy z grzańcem (to zimą), czy też zabawy np. w odtwarzenie obrazów na żywo. Każdy weekend jest inny, jak w kalejdoskopie, a ja czuje się o co najmniej 10 lat młodsza:)



I tym pozytywnym akcentem kończę moje dzisiejsze wywody:)