22 listopada 2016

Wybór Trumpa ratunkiem dla niemieckiej demokracji?

"Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło." raczyła mawiać moja babcia i muszę przyznać, że życie nie raz udowodniło mi, że w słowach tych kryje się prawdziwa mądrość. Tylko, że zazwyczaj po wszelkich kopniakach losu dłuuugo musiałam czekać na to "dobre". Nieraz całymi latami. Dlatego też omal nie spadłam z krzesła, gdy zaledwie tydzień po tym, jak Amerykanie wybrali na swojego prezydenta człowieka-postracha wielu ludzi na świecie, w Niemczech można było odczuć pozytywne efekty tej elekcji.

 


SZOK


Podczas gdy w mediach polskich dało się słyszeć głosy różnych politologów i speców od USA twierdzących, że wściekłość Amerykanów czyniła wybór Donalda Trumpa wyobrażalnym, to wynik  wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych był dla Niemców szokiem. Sąsiedzi za Odrą do ostatniej chwili wierzyli, że wybory wygra Hillary Clinton. Mimo zdegustowania poziomem kampanii w Stanach Zjednoczonych zachowali wiarę, że ostatecznie głos rozsądku przeważy nad niepoprawnością polityczną Trumpa. Rzesze Amerykanów zagłosowało według głosu rozsądku - swojego własnego i to właśnie w pierwszej chwili ogłuszyło Niemców. Wprawdzie wcześniej niemieckie media próbowały przybliżyć społeczeństwu, jakie pobudki kierują Amerykanami, a jednak Niemcy oniemieli, gdy ogłoszono, że 45-tym prezydentem USA zostanie człowiek, który do Białego Domu dostał się przy pomocy tyrad nienawiści kierowanych pod kątem różnych grup społecznych. Niedługo jednak to trwało - nawet niecały wspomniany tydzień - jak kopniak ten doszedł i do świadmości Niemców. "Cholera, przeróżne kwestie były nam jasne, ale jednej rzeczy nie doceniliśmy i jeśli o tym głośno nie pogadamy, to i nam grozi w przyszłości powtórka z ostatnich wyborów w Stanach Zjednoczonych.". "Wreszcie." odetchnęłam z ogromną ulgą. "Wreszcie coś się ruszyło.".

KURS TITANICA

Jestem świadoma faktu, że wiele czynników przełożyło się na wynik wyborów w Stanach Zjednoczonych i że możnaby napisać na ten temat całą rozprawę naukową. Nie jestem jednak ekspertem w kwestiach dotyczących USA i zadania tego się nie podejmuję. Ogólną specyfikę problemów szarpiących Stanami Zjednoczonymi znałam tylko z mediów, a za sprawą poznanych Amerykanów dostałam potwierdzenie, że ich społeczeństwo  jest faktycznie niezwykle rozdarte. Niemniej nawet bez znajomości niuansów poszczególnych konfliktów z jakimi zmaga się USA dość łatwo mogłam wydedukować, co takiego stało się w Stanach ostatnimi czasy, że rzesze ludzi plując na wartości, którymi kraj ten się chełpił, poszło za głosem człowieka reprezentującego nieakceptowalne (przynajmniej teoretycznie) dla świata Zachodu opinie. W końcu od kilku lat obserwuję w Niemczech zjawiska, które w najgorszym przypadku mogą skończyć się mniej więcej w ten sposób, jak to miało teraz miejsce w USA, jeśli coś się nie zmieni. A pierwszym miejscem, gdzie zmiana ta musi nastąpić są mechanizmy sterujące debatą publiczną. Jak już zapewne z moich innych postów wiecie, Niemcy uważają się za kulturę dialogu i na tej tradycji bazują. Mogliście się o tym chociażby przekonać w moim ostatnim poście "Awantura o liście":) (Kłótnia o liście). Mój dzisiejszy artykuł niestety nie będzie już tak wesoły. Podczas gdy ostatnio opowiedziałam Wam o umiłowaniu do absurdów, jakie to najwidoczniej Niemcy z nami nieraz chętnie dzielą, dziś będzie raczej nie do śmiechu.

Coś się zdeformowało w niemieckiej kulturze dialogu. Nie uważam się za osobę, która pozjadała wszystkie rozumy i stanowi nabożny przykład dyskutanta. Z pewnością popełniam swoje błędy i nie zawsze najlepiej argumentuję, ale na tyle percepcji mi się jeszcze ostało, by móc stwierdzić, że coś się w niemieckiej kulturze dyskusji zrąbało i owa deformacja biegnie przez całe społeczeństwo od dołów aż po elity polityczne.

TEGO NIE WOLNO MÓWIĆ

Po raz pierwszy z cenzurą podyktowaną poprawnością polityczną zostałam skonfrontowana w Bundestagu. Swoją pracę zaczęłam tam akurat w okresie, kiedy wybuchła afera grupy z Zwickau. Pracowałam w biurze posła będącego przewodniczącym grupy do walki z neonazizmem oraz członkiem grupy niemiecko-polskiej współpracy. Dzięki temu brałam non stop udział w komisjach, zebraniach oraz innych spotkaniach poświęconych walce z nietolerancją oraz strategiom lepszej integracji obcokrajowców. Pewnego dnia zwróciłam mojemu posłowi uwagę, że wszystkie debaty poświęcone integracji są prowadzone niezwykle jednostronnie. Stawia się w nich wymagania tylko wobec Niemców, ale nie wobec przybyszy (no poza nauką języka niemieckiego). "To ładnie, że Niemcy jako gospodarze tyle od siebie wymagają, ale jeśli wymagania stawia się głównie jednej stronie, to w którymś momencie doprowadza to do złości. Ja rozumiem, że teraz z aferą z Zwickau w tle nie za bardzo pasuje łajać obcokrajowców za 'przewinienia' z ich strony, które czynią proces integracji niezwykle ciężkim, czy wręcz niemożliwym, ale tu debatuje się w końcu nad strategiami, a do tanga trzeba dwojga.". wygłosiłam. "Wystarczy wyjść na ulicę -  ciągnęłam dalej - i posłuchać, co ludzi denerwuje w przybyszach i to nieraz całkiem słusznie.".  "Tego nie wolno mówić." odrzekł mój poseł. "Wiem, bruździ Wam Wasza nazistowska historia." (tu muszę zaznaczyć, że z posłem, u którego pracowałam miałam dość luzackie kontakty, tj. i inni jego współpracownicy. Mówiliśmy sobie na "ty" i dlatego też mogłam sobie pozwolić na mniej oficjalny język). "Historia ta zobowiązuje Niemców do odpowiedzialności historycznej, ale nie wymaga przyzwolenia, by skakać im po głowie. Jako gość w Waszym kraju mam obowiązek dopasować się do reguł tutaj panujących, a z Waszych debat wynika, że to społeczeństwo niemieckie ma niemalże wszystko akceptować. Grabicie sobie sami taką polityką.".  Tak mniej więcej w skrócie wyglądała nasza rozmowa, a raczej mój monolog. Trzeba może by uczestniczyć w tamtejszych dyskusjach, by zrozumieć lepiej, czemu zdecydowałam się na wygłoszenie mojego na tamte warunki dość kontrowersyjnego stanowiska. Nie byłam wówczas świadoma, że swoją przemową wystąpiłam otwarcie przeciwko poprawności politycznej w niemieckim pojęciu. Postrzegałam siebie raczej jako wyzwoliciela Niemców z kajdan niehlubnej przeszłości. W końcu rzeczę im to ja - Polka, której babcia była w obozie pracy - że tu i tu kończy się poczucie winy Niemców, a zaczynają ich prawa. Potrzebowałam trochę czasu, by zrozumieć, co nadaje ramy niemieckiej kulturze dialogu.

DYKTAT JĘZYKA

Do oświecenia mojej osoby przyczyniły się w znacznym stopniu zagwozdki językowe. Kiedy ponad 20 lat temu zaczęłam naukę języka niemieckiego wykuto w mojej pamięci, że mówiąc o Murzynie mam używać wyrazu "Neger", a pod żadnym pozorem "Schwarz" (czarny), bo to obraźliwe. Nie chciałam nigdy obrażać Murzynów i tak też się nauczyłam mówić. Ileś lat temu podczas wizyty w Niemczech temat zszedł  na Afrykę i ja w toku rozmowy użyłam w jak najlepszej wierze wyrazu "Neger" przyprawiając Niemców prawie o palpitację serca. "Tak  nie wolno mówić!" wrzsnęli obecni. "Tak mówią tylko rasiści. 'Schwarz' jest prawidłowym określeniem!" "Ale kto tak zdecydował?" chciałam wiedzieć. "Schwarz" mi się nie podobało. Co to za określenie ludzi na podstawie ich koloru skóry? Wprawdzie "Neger" też oznacza "czarny", ale przynajmniej pochodzi z łaciny i nie wali tak po oczach (przynajmniej w moim subiektywnym odczuciu).  Na to pytanie nikt nie umiał dać mi odpowiedzi. Rozdział ten miano wprowadzić jeszcze przed tym, jak ja zaczęłam uczyć się niemieckiego. Najwidoczniej nowinka ta nie doszła do moich ówczesnych nauczycieli. Potem podobny los spotkał wyraz "Zigeuner" (Cygan). I tak jak ciasto "murzynek" nazywa się obecnie "czekoladowym", tak chcąc zjeść w restauracji placek po cygańsku trzeba zamówić placek romski.



Spokoju nie dawało mi jednak moje pytanie, kto podejmuje decyzje, co wolno mówić, a czego nie. Dokopałam się w końcu, że przynajmniej w niektórych kwestiach w działalności tej macza swoje palce Narodowa Rada Etyki. W niemieckich podręcznikach do etyki przy temacie poświęconemu eutanazji znalazłam obszerny wstęp, w którym to wspomniana Rada odradza stosowanie wyrazu "Sterbehilfe" (pomoc w śmierci), motywowując to stwierdzeniem, że wyraz "pomoc" wywiera pozytywne konotacje i zaleca stosowanie określeń od bardziej neutralnych (Sterbebegleitung - towarzyszenie podczas śmierci) po budzące negatywne skojarzenia (Tötungshilfe - pomoc w zabójstwie). Dla mnie co prawda określenie "towarzyszenie" też ma raczej pozytywny wydźwięk, ale Rada zdaje się przeoczyć fakt, iż jesteśmy jakby nie było zwierzętami stadnymi i "towarzystwo" w naszym słowniku budzi często miłe skojarzenia. Może chodziło o to, żeby wywołać efekt gęsiej skórki? W końcu towarzyszenie umierającemu nie należy też do przyjemności. Rzecz rozchodzi się w każdym razie o to, że w niezwykle subtelny sposób próbuje się odgórnie narzucić, co należy myśleć o eutanazji i nie jest to niestety jedyny przykład z życia codziennego.
Kryzys migracyjny w Europie pozwolił mi na obserwcaję z bliska, jak w Niemczech przebiega proces  przewartościowania konkretnych wyrażeń językowych. Na podstawie tego, czy podąża się za jego zmianą, czy nie jest się odpowiednio klasyfikowanym. Obozy są tylko dwa: "poprawnie myślący" i "rasista". Na początku uchodźców określano mianem "Flüchtlinge", na przełomie stycznia i lutego tego roku zaczęto zastępować je w mediach wyrazem "Geflüchtete". Osobiście podejrzewam, że była to kontrreakcja wobec przeciwników gościnnej polityki Niemiec, którzy po wydarzeniach sylwestrowych zyskali wiatr w skrzydła.  Na czym polega różnica językowa? "Flüchtling" oznacza w dokładnym tłumaczeniu osobę, która uciekła. "Geflüchteter" mówi o człowieku, który uciekł, tu przybył i już zostanie. Początkowo stanowiło to niejako wiadomość podprogową do społeczeńtwa, z jakim nastawieniem mają odnosić się do uchodźców. Obecnie coraz częściej osoby stosujące wyraz "Flüchtling" traktuje się jako niepoprawnych politycznie (a jeszcze rok temu nikt nie miał problemu z tym wyrazem!).
Media niemieckie (zwłaszcza telewizja) są pełne informacji przedstawianych niby w otwarty, demokratyczny sposób, a jednocześnie nafaszerowanych komunikatami mającymi nieświadomie ukierunkowywać opinię  społeczeństwa. To dlatego tak tu ciągle na blogu na telewizję niemiecką utyskuję. Co smutne, znaczna część obywateli daje się złapać na ten haczyk:(
Są w Niemczech dziennikarze, którzy w ostatnich latach zaczęli głośno krzyczeć, jakoby rządzący cenzurowali część materiałów przed przedstawieniem ich opinii publicznej. Zarzut mocny. Nie dokopałam się do dowodów go potwierdzających, ale prawda jest taka, że będąc w Bundestagu zadrzyło się, że dostałam za zadanie napisanie noty prasowej, w której miałam przekonać czytelników, że szare jest białe. Pamiętam, że drążyłam wówczas temat temat i oponowałam, ale  najzwyczajniej w świecie brakowało mi wówczas odpowiedniej wiedzy popartej doświadczeniem, by wygrać potyczkę na argumenty. Dopiero teraz po latach zaczęłam rozumieć, po jakiej cieńkiej linii wówczas stąpałam.

JAK ZRODZIŁA SIĘ POPRAWNOŚĆ POLITYCZNA

(W oparciu o książkę Rolfa Kosieka, "Die Macht-Übernahme der 68er")

Idea poprawności politycznej jest piękna. Żąda stosowania języka, który nie obraża innych. Początku jej historii można dopatrywać się w roku 1924, gdy syn handlarza zbożem Felix Weil wystąpił z ideą stworzenia państwowego instytutu nauk politycznych. Za wzór miał posłużyć Instytut Marksa-Engelsa w Moskwie. W ten sposób zrodził się Instytut Badań Społecznych. Włączony w struktury Uniwersytetu Frankfurckiego szybko zyskał nazwę Szkoły Frankfurckiej. Oficjalne otwarcie miało miejsce 22.06.1924. Sześć lat później Instytut wydał swój pierwszy produkt "Die Kritische Teorie" ("Teorię Krytyczną"). Miał to być pierwszy krok do kontrrewolucji o marksistowskim podłożu skierowanej przeciw społeczeństwu Zachodu. Po dojściu przez nazistów do władzy Instytut Badań Społecznych przeniesiono najpierw do Genewy i Paryża, a ostatecznie do Nowego Yorku. Tam działał przez następnych piętnaście lat obok Columbia University pod nazwą Institute for Social Research. Za sprawą innych emigrantów w Nowym Yorku uformował się jeszcze drugi ośrodek neomarksistowski o nieco innym od frankfurckiego charakterze. Powstał on przy New School of Social Research i do historii przeszedł jako tzw. „Uniwersytet na wygnaniu”.
Po wojnie część działaczy Instytutu (w tym  Horkheimer i Adorno) wróciło do Niemiec i powołało go w ojczyźnie na nowo. Pozostali w USA działacze kontynuowali za oceanem rozpoczętą w latach 30-tych pracę. Zaliczał się do nich Herbert Marcuse, który to jeszcze przed emigracją postawił pytanie, kim można by zastąpić klasę pracowniczą jako nosiciela idei rewolucyjnej. Tak stworzono tzw. "grupy ofiar": osoby o innym kolorze skóry, kobiety, homoseksualistów, itd. To one miały stworzyć bazę dla poprawności politycznej. Ogromnego znaczenia nabrała Szkoła Frankfurcka za sprawą podniesionej przez Marcuse'a idei wolności seksualnej. Wywarło to ogromny wpływ na ówczesnych studentów. W Niemczech Zachodnich był to jednocześnie czas, kiedy młodzi ludzie zaczęli się głośno pytać o czyny swoich rodziców w czasie wojny. Stanowiło to początek rozliczenia Niemiec Zachodnich ze swoich nazistowskich zbrodni. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie jednoczesne  dość autorytarne żądania Marcuse'a w postaci "tolerancji wyzwoleńczej". W tłumaczeniu na nasz język: tolerancji dla głosów idących od lewicowców, i brak tolerancji dla konserwatystów. Efekt: dzisiejsze społeczeństwa w Niemczech i USA.

GDY IDEA ZOSTAJE WYNATURZONA

Hans Dieter-Radecke  napisał w swoim artykule z 21.02.2014 "Die Diktatur der politischen Korrektheit" (Dyktatura poprawności politycznej) opublikowanym w Cicero. Magazynie Kultury Politycznej, że to "nie prasa jest przeideologizowana, tylko niemieckie społeczeństwo. Od początku lat 70-tych argumenty godne dyskusji nie tylko przesunęły się na lewo, ale też uległy zawężeniu." [tłumaczenie własne]. Jakie to min. pociąga za sobą konsekwencje mogliście już raz przeczytać w moim poście "Lepsze już disco polo od Sylwestra w Kolonii." (Lepsze już disco polo od Sylwestra w Kolonii). Od czasu publikacji przytoczonego postu atmosfera w Niemczech jeszcze bardziej się popsuła. Marsze Pegidy, napady na domy uchodźców i przede wszystkim skrywana za uśmiechem tolerancji i gościnności niechęć do przyjętych osób. Oczywiście nadal jest w Niemczech sporo osób, które całym sercem angażują się na rzecz przybyłych ludzi. Problem w tym, że konsekwentny reżim poprawności politycznej uprawiany na forum niemieckim wepchnął w ramiona neonazistów i bliskich im ideologicznie organizacji ludzi, którzy wcale się z nimi nie identyfikowali, a którzy mieli tylko swoje obiekcje, obawy. Nikt nie chciał ich wysłuchać, to poszli tam, gdzie to uczyniono.
Mechanizm ten nie dotyczy tylko kwestii uchodźców. W moim artykule poświęconym zjednoczeniu Niemiec (Swięto Zjednoczenia Niemiec) opowiedziałam Wam o rozdarciu niemieciego społeczeństwa na tych ze Wschodu i tych z Zachodu. Do wszystkich wymienionych przyczyn takiego stanu rzeczy dochodzi także poprawność polityczna. Mam nagranie programu, które idealnie to pokazuje.Historyk i dziennikarka prowadzą rozmowę z byłymi obywatelami NRD. Jedna z osób ma za sobą traumatyczne wspomnienia (za próbę ucieczki siedziała w więzieniu), drugi gość jest człowiekiem, któremu udało się uciec na Zachód, trzecia ma dobre wspomnienia z NRD i po tym, jak właśnie ta trzecia osoba wygłasza swoją opinię, włącza się historyk, który ogłasza, że proszę bardzo, prywatnie, to ona może sobie mieć takie zdanie, ale im  (kimkolwiek ci "oni" mają być") zależy na przekazaniu społeczeństwu innej historii. Bo według przyjętej przez państwo terminologii NRD może być określane jako państwo bezprawia, ale dobrze to o nim mówić zbytnio nie wolno.

SOCJALDEMOKRACI TEŻ MOGĄ ZOSTAĆ FASZYSTAMI

Wszelki reżim - nawet pochodzący z lewej strony sceny politycznej - jest niezwykle niebezpieczny i

Ratusz w Sztokholmie
może skończyć się tragicznie. Najstraszniejszym przykładem jest Szwecja, gdzie za rządów socjaldemokratów wysterylizowano przymusowo ponad 60 000 kobiet w imię zachowania niezepsutej rasy, będącej "nosicielką niezwykle wysokich i wartościowych przymiotów" (Michael Booth, "Skandynawski Raj", s. 316). W tym samym kraju w latach 60-tych i 70-tych odebrano niezwykle wielu rodzinom dzieci, często z ideologicznych pobudek (ibidem, s.317).
Cytowany Hans Dieter-Radecke napisał w swoim artykule: "W przeciwieństwie do osób wierzących, że tylko oni posiadają dostęp do prawdy oraz fetyszystów konsensusu, różne zdania nie stanowią wyrazu amoralności, czy skorumpowania, lecz są cennymi narzędziami kształtowania świadomości i woli społeczeństwa. (...).". Dalej powołuje się na słowa historyka Arnulfa Baringa: "U nas jednak różne opinie są zwalczane.", po czym podsumowuje: "Jest to oznaką totalitarnego myślenia społeczeństwa, które nie może wytrzymać wolności.".
Tylko, że fani hiper poprawności politycznej nie zauważają, że swoją działalnością czynią nowe grupy wykluczonymi, a te w którymś momencie upomną się o swoje prawa. Robią to czujące się zapomniane grupy Polaków, którzy uparcie wybierają PIS, widząc w tej partii nadzieję na spojrzenie na ich problemy i potrzeby, robią to Niemcy dołączyjący do neonazistów podczas marszów Pegidy, czy też wybierający AfD i uczynili to podczas ostatnich wyborów prezydenckich Amerykanie.

 

NADZIEJA

Wynik wyborów w USA wybudził w Niemczech po początkowym szoku różne grupy społeczne z letargu. 11.11.2016 Bastian Hermisson wygłosił podczas zjazdu partyjnego Zielonych porywające przemówienie, w którym potępił polityków za walenie społeczeństwa maczugą moralności. Dwa dni później dziennikarz Fritz Pleitgen uderzył na alarm, że wynik wyborów w Stanach powinien stanowić ostrzeżenie dla Niemców, polityk SPD Thomas Oppermann przyznał, że w tym wypadku nawet jego partia musi nauczyć się czegoś od Zielonych.
Trzymam kciuki za Niemców. Mają jeszcze szansę zmienić kurs swojego statku, tak by nie rozbił się o górę lodową. Leży to w interesie nas wszystkich w Europie. A my przy okazji powinniśmy się może zastanowić, nad czym u nas należy popracować.