1 lutego 2017

Najcudowniejszy prezent

Stęskniliście się? Trochę mnie nie było, ale ostatni czas obfitował w masę wydarzeń. Ciężko uwierzyć, że przed miesiącem świętowaliśmy nadejście Nowego Roku. Osobiście mam wrażenie, że od tego czasu co najmniej trzy miesiące upłynęły. Ale nie, dopiero co szukaliśmy upominków pod choinkę, a już głowimy się, co podarować naszym drugim połówkom na Walentynki. I właśnie tematowi prezentów chcę poświęcić mój dzisiejszy post, jako że na Gwiazdkę dostaliśmy z Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem dwa najcudowniejsze podarunki, jakie tylko można sobie wymarzyć. Prezenty, na temat których można by było nakręcić kiczowatą amerykańską szmirę świąteczną:) Ale po kolei. 

W czasach socjalizmu moja ciocia pracowała przez krótki czas w Berlinie i do dziś wspomina, że to właśnie sąsiedzi zza Odry nauczyli ją dawać. Nie to, że by była wcześniej skąpa. Co to, to nie! Ale Niemcy mieli jej pokazać, jak wczuć się w drugą osobę, jak sprawić jej podarunkiem maksimum frajdy i czasem nie urazić hojnością oraz jak cieszyć się, jakby samemu było się obdarowanym. I muszę przyznać, coś w tym jest. Niemcy zazwyczaj potrafią dawać. Napisałam "zazwyczaj", bo w za Odrą dostałam zarówno najgorszy jak i najcudowniejszy prezent w moim dotychczasowym życiu.

Najgorszy prezent zafundowali nam koledzy Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża. Był to ich "prezent ślubny". Dla ilu osób Waszym zdaniem taki prezent powinien być przeznaczony? Albo inaczej: dla kogo powinien być? Każdy normalnie myślący człowiek odpowie, że dla Młodej Pary. Koledzy męża okazali się być inaczej rozumującymi. Kupili prezent tylko dla jednej osoby: dla Pana Młodego. Jeden z nich miał ochotę na zabawę w paintballa w ramach wycieczki integracyjnej całego zespołu i z tej okazji podarowali "nam" na ślub kupon na tą grę dla JEDNEJ osoby... Nie miałabym żadnych wątów, gdyby prezent nazwali nie ślubnym, a "spóźnionym kawalerskim", ale wyłączenie mnie z mojego własnego święta muszę przyznać, że mnie i wkurzyło, i zabolało. Zwłaszcza, że sama bym chętnie polatała po lesie nawalając innych kolorowymi kulkami. Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż tak kijowego prezentu ślubnego nie przyjął, czego pomysłodawca i obdarowujący nie mogli zbytnio zrozumieć...
Jestem pojętną istotą i w myśl zasady: "jeśli wszedłeś między wrony, to kracz jak i one" przyłożyłam niezwykłą uwagę do tego, aby na urodziny pomysłodawcy "ślubnego prezentu" kupić mu coś, co sprawi mu równie dużo radochy:))) Facet jest singlem i prezent dla niego postanowiłam wybrać w sex shopie. Lepszego pomysłu mieć nie mogłam! W odwiedzonym sklepie znalazłam nadmuchiwaną owcę z otworem z tyłu. Dołączyłam do niej kartkę, że w przeciwieństwie do niego wiem, iż najwięcej frajdy sprawiają prezenty, którymi można cieszyć się we dwójkę, dlatego też podarowuję mu gotową na wszystko damę... 




I niech się schowają ci, co twierdzą, że zemsta nie jest słodka:))) Poza ubawem, jaki miałam, zyskałam... respekt obdarowanego, jako że w naszym pruderyjnym regionie na taki gest mało kto (jeśli w ogóle) miałby odwagę się zdobyć. Jego szacunek wisi mi i powiewa, ważniejsze było, że koleś i współwinni załapali w końcu, jaką gafę popełnili i raczej już w przypadku innych nowożeńców mocniej się zatanowią, czym ich uszczęśliwić. 
To tyle byłoby w temacie "najgorszego prezentu ever". Przejdźmy do przyjemniejszej części artykułu:) Jadąc na ostatnie Boże Narodzenie do Polski mieliśmy na autostradzie wypadek. Zderzenie z tirem. Z naszego samochodu został złom. Wiem, wiem - ta milsza część historii zaczyna się dość mrocznie:( Ale właśnie w tym momencie los podarował nam na święta najcudowniejszy możliwy prezent -  z wypadku wyszliśmy cało:))) Ja z jednym ledwo widocznym siniakiem (obecnie po zjeżdżaniu na sankach jestem gorzej poobijana...). Gdy sobie pomyślę, że po wypadku rowerowym, jaki miałam kilka lat temu potrzebowałam 14 miesięcy rehabilitacji, żeby odzyskać pełen zakres ruchomości nogi, to brak mi słów, aby opisać naszą radość z faktu, iż ze zderzenia z ilomaś tonami wyszliśmy bez uszczerbku. Sami przyznacie, że dostać taki prezent na święta, to bajka! Ale to nie koniec historii.



Nasza opowieść świąteczna skończyłaby się na tym etapie podróży, gdyby nie cudowna ciocia Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża. Gdy tylko usłyszała, co nam się przytrafiło (a było to w okolicach godziny 17:00), poruszyła wszystkie znane jej sznurki, aby do kolejnego ranka znaleźć samochód, którym moglibyśmy kontynuować podróż. I faktycznie następnego dnia zaprezentowano nam w zaprzyjaźnionym salonie samochodowym trzy używane wozy. Tylko kto jedzie na urlop z papierami potwierdzającymi jego zdolność kredytową? Obrotna ciocia pomyślała i o tym. Tak naprawdę, to ja nawet nie wiem, jak ona to wszystko ogarnęła. Razem z Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem chodziliśmy dzień po wypadku jak dwie otumanione kukły. Mało co do nas docierało i prawie zasypialiśmy, gdzie tylko usiedliśmy. Wiem, że musieliśmy podpisać umowę, a z bankiem salon skontaktował się telefonicznie. Potem zostały tylko już takie formalności, jak kontrola emisji spalin, kontrola techniczna i ponowne dopuszczenie do ruchu, rejestracja, zmiana opon z letnich na zimowe, załatwienie ubezpieczenia oraz wszelkich formalności koniecznych na otrzymanie zgody, aby samochód mógł wyjechać poza granice Niemiec. Aby było ciekawiej, to różne rzeczy należało załatwić w dwóch różnych miastach i tu znowu ciocia podjęła się na jeżdżenie wte i wewte, aby tylko wygrać z czasem.  Cztery godziny. Tylko tyle trwało załatwienie wszystkiego! Pracownik salonu pościągał ludzi z urlopów, żebyśmy jak najszybciej mogli wyjechać. W końcu mogłam zobaczyć, co Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż miał na myśli powtarzając mi po wszystkich kontaktach z nieudacznymi usługodawcami, że "to Niemcy Zachodnie, we Wschodnich ludzie na rzęsach stają, żeby wykonać jak  najlepiej zlecenie". Właściwie gdyby nie poświęcenie wszystkich wokoło, to byśmy o dalszej drodze w ogóle nie myśleli, ale moja niemiecka ciocia wie, jak ważnym dniem w polskiej kulturze jest Wigilia i jak nasi bliscy nad Wisłą cieszyli się na spędzenie tego dnia z nami. Koniecznie chciała podarować im naszą obecność. To jej upór siłą wyciągnął nas z otępienia, w jakie wpadliśmy po wypadku. I to za jej sprawą (oraz cudownych pracowników znalezionego przez nią salonu) mimo wszystko zdążyliśmy na  wieczerzę wigilijną do Polski. Dopiero, gdy zasiadaliśmy do wspólnego stołu zaczęło do mnie docierać, jaki prezent ciocia nam i rodzinie z mojej strony sprawiła. Mimo swojego już też zaawansowego wieku i problemów zdrowotnych spięła wszystkie swoje siły, aby dokonać czegoś, co praktycznie było niemożliwe. A wszystko po to, żeby moja chora matka w Wigilię mogła zobaczyć swoje dzieci. Takiego prezentu nie dostaje się na co dzień i stwierdziłam, że najlepszym podziękowaniem jest opowiedzenie o nim. Niemcy naprawdę potrafią dawać z głębi serca:)


1 komentarz: