15 października 2017

Polak Rusek dwa bratanki

Czasami sobie myślę, że polityki powinno się zakazać. Pomysł w mojej głowie ożywa prawie zawsze, gdy mam do czynienia z Rosjanami. Już na studiach w Magdeburgu dość szybko stwierdziłam, że między nami Słowianami przebiega szczególna nić porozumienia. Z Niemcami tak łatwo nie było. Trzeba było się nieźle napocić i nagimnastykować, żeby zbudować sobie z nimi w
miarę przyjacielskie relacje. Z Rosjanami, Ukraińcami wystarczał nieraz jeden wspólnie spędzony wieczór i już stanowiliśmy paczkę ludzi, którzy i chętnie razem zabalowali, i sobie nawzajem w potrzebie pomagali. Atmosfera serdeczności zdychała tylko podczas politycznych i historycznych debat. Wtedy skakaliśmy sobie do oczu, gotowi je jeden drugiemu wydrapać. Najczęściej tworzył się wówczas obóz Polacy i Ukraińcy kontra Rosjanie. Gdy już jednak wypluliśmy na siebie nawzajem z całą zajadłością zgromadzoną w zaułkach naszego jestestwa żółć, na stole pojawiała się wódka, która miała w tym przypadku ochłodzić nasze temperamenty. Świat przestawał być na powrót czarno-biały, tylko mienił się tysiącem barw, a my razem śpiewaliśmy ballady... aż do kolejnej politycznej dysputy z wyrywaniem sobie włosów z głowy.

Rosyjskiego nauczyłam się w Niemczech za sprawą moich rosyjskojęzycznych kolegów. Za ich
sprawą także na nowo odkryłam znienawidzoną kaszę i odkopałam w szafie ołówkowe spódnice, na które jakoś przez kilka lat nie miałam ochoty. Oni zaś uczyli się ode mnie łączenia ciekawostek ze świata zachodniego z tymi typowymi dla świata Europy Wschodniej. Z sąsiadami ze wschodu życie zawsze nabiera wesołego posmaku i człowiek czuje się jakby był częścią jakiejś większej rodziny.

Pamiętam, gdy jako studentka zostałam spontanicznie zaproszona przez przyjaciela znajomego Ukraińca na urodzinowe grill party w miejskim parku. Owego przyjaciela właściwie nie znałam. Zaprosił mnie chyba tylko dlatego, że kolegowałam się z Żenią. Prezentu też nie miałam i za późno było, żeby coś kupić. Grzecznie zatem odmówiłam. Wracając jednak z biblioteki pomyślałam sobie, że złożyć życzenia przecież mogę. Nazrywałam po drodze kwiatków i wpadłam (w planach tylko na sekundę) na ową imprezę. Był 9 maja. Impreza urodzinowa polegała na śpiewaniu przez zgromadzonych Rosjan i Ukraińców pieśni wojennych. Gdy skończyłam składać życzenia solenizantowi i chciałam się taktownie oddalić, ten zatrzymał mnie „O niet, niet, maja darogaja. Ty jeszo niczewo nie pakuszala. Tak nielzja.” I już wepchnął w moją dłoń talerz z wielkim stekiem, a w drugą kieliszek wódki. Inni goście, którzy mnie jeszcze nie znali, szybko mnie obskoczyli. „A kak Twoj zawod?” „Kasia.” „Riebiata! Eto Kasia!”, a zaraz potem ryknęli tłumnie „Katiusza! Eto na Twoju czest!” i zaczęli śpiewać „Katiuszę”. Chyba pół miasta ich wtedy słyszało. To była jedna z fajniejszych imprez, na jakich kiedykolwiek byłam. Wróciłam o jakieś 4 nad ranem.

Gdzie bym się w Niemczech nie przeprowadziła, to natrafiam zawsze na Rosjan, Kazanów i Ukraińców. Pomagamy sobie bezinteresownie. Ale jeszcze innym fajnym aspektem ich obecności w tym kraju są rosyjskie sklepy. Jest w Niemczech wpawdzie sporo polskich sklepów, ale mam wrażenie, że te nie są rozmieszczone w aż tak gęstej sieci. W ostatnim miejscu zamieszkania do przybytku z polskim jadłem miałam 50 km. Rosyjski sklep zlokalizowany 1,5 km od naszego domu stanowił zatem nie tylko ratunek, gdy na przykład Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż nabrał ochoty na dobrą wódkę, ale był też takim małym kawałkiem ojczyzny na obczyźnie, bo obok zegara z Putinem i Miedwiediewem oraz rosyjskich matrioszek na półkach znaleźć można było polską kiełbasę, polskie kiszone ogórki (Niemcy produkują jakieś słodko-kwaśne paskudztwo, po którym człowiekowi tylko na wymioty się zbiera), polskie pierogi i co najważniejsze: POLSKI KEFIR. Brak polskiego kefiru był jednym z największych moich bolączek. Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż znosił do domu przeróżne rodzaje kefiru, na które kręciłam tylko nosem. Wszystkie były stosunkowo wodniste i słodkie, a ja lubię, żeby był gęsty i kwaśny. Aż odnaleźliśmy rosyjski sklep, w którym na półkach stoi Krasnystaw. A obok, już wprawdzie rosyjskiej produkcji, ale jednak: twaróg. Niemcy tego produktu w swojej kuchni też nie znają.



Kolega z pracy Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża właśnie przechodzi tą samą ścieżkę, jaką ze mną przchodził mój małżonek. Jakiś czas temu poślubił Rosjankę, która teraz przyjechała żyć z nim w Niemczech. Ani on, ani sprzdawcy w sklepach nie rozumieli, o co jej chodzi, gdy pytając o twaróg, próbowała wyjaśnić co to jest: „Wie Pan, jak mleko się popsuje, to powstaje kefir, a gdy ten kefir się popsuje, to mamy twaróg.”. „To dlaczego chce Pani w ogóle coś takiego jeść??!!!” słyszała w odpowiedzi. Zrozumienie znalazła u mnie zaraz podczas pierwszego spotkania. Zaserwowałam jej i twaróg, i kiszone ogórki, do produkcji których nawet specjalnie ściągnęłam z polski gliniany garnek, i grzybki (Niemcy nie chodzą na grzyby), i oczywiście kefir. Ten ostatni stanowił także jej ogromną tęsknotę, toteż podzieliłam się z nią Klumpim – naszym bardzo ważnym członkiem rodziny, który dba o to, aby w naszej lodówce obok polskiego kefiru był jeszcze jego drugi gatunek. Klumpi to grzyb kaukaski, który obrabia nam mleko😊)) Jej mąż patrzył na nas wielkimi, niezrozumiałymi oczami, a dla nas od razu było jasne, że oto właśnie rodzi się fajna przyjaźń. Oczywiście podałam jej też od razu adres sklepu rosyjskiego.

Do tego sklepu lubię chodzić nie tylko ze względu na produkty, których nigdzie indziej nie dostanę. Będąc tam mam wrażenie, że czas cofnął się o ileś lat. Ogórki są krzywe i nierówne. Pietruszka wystawiona jak na rynku, a nie opakowana w celulozową folię, a sprzedawane tam róże są duże, kolorowe i pachną jak w ogródku.
Najbardziej jednak lubię dział z mydłem i powidłem. Można w nim kupić zmiotki, jak do chałup na wsi, fartuchy rodem z socjalizmu, kraciaste torby rynkowe, witki do bani, lalki wańki-wstańki, kiczowate wazy w kształcie ryby o złotych ustach itp., plastikowe myjki do pleców w barwach rosyjskich i czapki, jakie nosi się tylko w Rosji. 




Ekspedientki mają niejednokrotnie typowo socjalistyczny make-up i dziwnym trafem, gdy podchodzi Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż zaczynają rozmowę po niemiecku, a gdy ja się pojawię przy kasie od pierwszego słowa rozmawiają ze mną po rosyjsku. Ha! Swój swego rozpozna😊.  
Po przeprowadzce  do Brunszwika Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż rozpoznanie miasta zaczął od wyszukania polskiego i rosyjskiego sklepu, dokąd mnie zabrał w ramach "wycieczki-niespodzianki". Strasznie się cieszę, że mamy teraz niedaleko także polski sklep, ale uczciwie muszę przyznać, że te rosyjskie lepiej się sprawdzają jako antidotum na zły humor. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz