31 stycznia 2018

Soczysty buziak

Wracając do serii "moje wpadki w Niemczech" opowiem Wam dziś raczej śmieszną historię o tym, jak się raz skompromitowałam przy - rzeczy można by rzec banalnej, a mianowicie - powitaniu.
Niby Niemcy to żadne Chiny czy Japonia, gdzie przywitanie kogoś obwarowane jest całą masą zasad. Niby jestem germanistką, którą dodatkowo na drugich studiach z komunikacji w biznesie międzynarodowym bombardowano analizami rytuałów powitania i żegnania się w różnych kulturach, a jednak w ostatecznym rozrachunku walnęłam w Niemczech babola można by rzec "na dzień dobry".



Niemcy są w porównaniu do nas narodem dość zdystansowanym i oficjalnym. Tyle wiedzy jeszcze posiadałam, gdy wylądowałam u naszych sąsiadów za Odrą. Tytuł w Niemczech (zwłaszcza byłych Zachodnich) to rzecz niemalże święta. Do tego stopnia, że część Niemców w emailu do kina informującym o chęci rezerwacji biletów wstawia przed swoim nazwiskiem swój tytuł naukowy. Ja też nieraz parskałam śmiechem, gdy w przeszłości dostawałam listy turystów grupy rowerowej, jaką miałam poprowadzić, z adnotacjami o ich habilitacjach itp. Informacja kompletnie zbędna dla mnie jako pilota. W ich miejsce wolałabym mieć dane kontaktowe na wypadek, gdyby turysta nie stawił się na spotkanie grupy. Taka wiadomość była za to ich zdaniem niejednokrotnie nieistotna. Są w Niemczech bowiem ludzie, którzy naprawdę oczekują, że będzie ich się przy każdej okazji stosownie tytułować. I tak może się zdażyć, że sąsiad z tytułem doktora w dziedzinie matematyki na powitanie "Dzień dobry Panie Meier" będzie obruszony, że nie powiedziało się "Dzień dobry Panie doktorze.". 

Czego nie byłam świadoma po przyjeździe do Niemiec, to fakt, iż rezygnacja z obnoszenia się jak paw z własnych choćby pseudotytułów też może spowodować problemy. Gdy zaczęłam prowadzić zajęcia na Volkshochschule (w szkole pełniącej niejako funkcję naszych domów kultury - oferowane są tam kursy z przeróżnych dziedzin), sekretarka za każdym razem witała mnie z uniżeniem "Dzień dobry Pani profesor". Choć socjalizm liznęłam tylo jako mała dziewczynka, to chyba jestem jego dzieckiem bardziej niż sama bym przypuszczała. Wkurzało mnie, że koledzy z sekretariatu czołobitnie odnosili się do prowadzących zajęcia, podczas gdy sprzątaczki potrafiły pozostać niezauważone. Podobne relacje oparte na niepisanej hierarchii poszczególnych stanowisk zaobserwował Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż w swojej pracy. 
Na każde powitanie, w którym przyczepiano mi tytuł pani profesor próbowałam tłumaczyć, że na  uniwersytecie się go nie dorobiłam, a pomijając już ten fakt, gdybym nawet go miała, to Volkshochschule ze światem akademickim za wiele wspólnego nie ma. Ja chciałam pokazać moją równość z kolegami chociażby z takiego sekretariatu, jednak zamiast uznania zbierałam raczej spojrzenia dezaprobaty.
"Kochanie, Ty jeszcze nie zrozumiałaś. Gdybyśmy byli w byłych Niemczech Wschodnich ludzie pokochaliby Cię za takie podejście. Zresztą  tam by się raczej nikt w takie cyrki z tytułami nie bawił. My znajdujemy się jednak w byłych Niemczech Zachodnich, gdzie po dziś dzień przetrwało społeczeństwo burżuazyjne. Tu część ludzi zgłosiła się do pracy na VHS właśnie dla tego tytułu." wytłumaczył mi  Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż. Wybałuszyłam oczy. "Ale co im po tytule, który nic nie jest wart?!". "W czyiś oczach stoją w hierarchii wyżej niż inni i dzięki temu czują się ważni." usłyszałam w odpowiedzi.

Po takiej lekcji "Landeskunde" (wiedzy o kraju) nie zdziwiły mnie już pisma urzędowe, w których urzędniczki podpisywały się swoim hrabiowskim tytułem tudzież tytułem baronowej. Co nie zmienia faktu, że tego  typu pisma po dziś dzień wywołują u mnie spazmy śmiechu.
Zdjęcie Poldeh e.V.
Problem w tym, że jako osoba pochodząca ze słowiańskiego kręgu kulturowego mam czasami rzeczywiste problemy w odróżnieniu niemieckiej oficjalności od niemieckiej bliskości. Koszmarem był zawsze dla mnie start kursu tańca, na który chodziliśmy z Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem. Wszyscy podawali sobie sztywno ręce jakbyśmy spotkali się  na jakiejś cholernie ważnej konferencji. Rezygnacja z rytuału potrząśnięcia każdemu dłoni byłaby niegrzeczna, więc ją odbębniałam bez większego entuzjazmu. Któregoś dnia westchnęłam przed wejściem do szkoły tańca, że znowu czeka nas runda "politycznych uścisków". Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż odrzekł: "Ależ oni demonstrują w ten sposób zżycie z nami." Prawie się zachłysnęłam własną śliną, ale zaraz potem pomyślałam o mojej niemieckiej cioci, która bardzo mnie lubi, ale nawet kilka lat po moim ślubie z jej bratankiem na każde powitanie wyciąga do mnie rękę w geście, jakbyśmy dopiero co się poznawały. To ja zawsze w odpowiedzi obściskuję ją tak "po polsku". "Porównując poznanych w Polsce na lekcjach tanga ludzi, to ciepło bijące z tutejszych uścisków aż mnie parzy." nie mogłam sobie jednak darować zgryźliwego komentarza. Nad Wisłą fakt, że uczysz się z innymi tanga stanowił przepustkę, aby nawet do osób starszych od nas o 30-40 lat mówić po imieniu. Ciągle mnie poprawiali, gdy zwracałam się do nich na "Pan/Pani" i przypominali, że przecież jesteśmy jedną "tangową" rodziną. Powitania i pożegnania stanowiły zaś jedną wielką falę objęć i buziaków. Niemieckie potrząsanie dłoni wypadało dość blado na tym tle.
Dlatego też, gdy pewnego dnia spotkaliśmy się ze stosunkowo nową koleżanką oraz jej mężem na lody włączył mi się automatycznie "polski tryb", gdy ten zrobił gest jakby do objęcia na przywitanie. Na pierwszych imprezach organizowanych przez kolegów z pracy Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża mało kto chciał ze mną rozmawiać. Byłam obca i tyle. Dopiero, gdy rozmówcy dowiadywali się, że "przynależę" niejako do ich kolegi z pracy nie uciekali po pierwszych trzech zdaniach, tylko po sześciu. Teraz już wiem, że na Niemcy Północne wykazywali się i tak niezwykłą rozmownością (im dalej w kierunku Hamburga, tym ponoć gorzej), dla mnie jednak próba zawarcia nowych znajomości na początku mojego pobytu w Niemczech była porównywalna z orką na ugorze. Toteż, gdy podczas któregoś z kolei spotkania ze wspomnianą parą mąż Caro nachylił się w moją stronę do powitania, radośnie uznałam, że chyba wreszcie mamy za sobą etap "oglądania się przez szybę" - jak go nazwałam - i przyszedł czas na "ludzkie" przywitanie. W ocenie sytuacji, że wchodzimy w nowy etap naszej znajomości nie pomyliłam się. Gilbert faktycznie chciał mnie objąć, tylko że... po niemiecku. Podczas gdy my, Polacy, rzucamy się sobie na szyję tudzież wymieniamy pseudocmoknięcia w policzek, niemieckie (naprawdę ciepłe) powitanie to objęcie "na krzyż" z lekkim poklepaniem po plecach. Co znaczy "na krzyż"? Jedną rękę przekładam pod pachą witanego, drugą przekładam nad ramieniem. Witany robi to samo. Ja tego gestu wtedy jednak nie znałam i nachyliłam się do polskiego powitania z pseudocmoknięciem w policzek. Cały ambaras w tym, że Gilbert pochylając się na niemiecką modłę miał na innej wysokości głowę niż oczekiwałam zakładając, że wita się ze mną w taki sam sposób, w jaki witają się ludzie w Polsce. W efekcie wylądowałam swoimi ustami centralnie na jego szyi i w pierwszej chwili z zaskoczenia tak mnie zamurowało, że zanim odkleiłam się od niej minęło kilka chwil. 
Nie jestem osobą pruderyjną, ale będąc świadoma, jak dużo czasu Niemcy na północy kraju potrzebują, by zdobyć się na trochę bliższy kontakt, wiedziałam, że rzucanie się z pocałunkami na czyjąś szyję przy pierwszej lepszej okazji nie należy do dobrego tonu. Przez pół dnia chodziłam czerwona ze wstydu z wbitymi w chodnik oczami i ledwo co mogłam z siebie wydusić tego dnia. Dopiero Caro dowiedziawszy się o przyczynie mojego zawstydzenia podsumowała, iż jest przekonana, że jej mężowi takie "polskie" przywiatnie bardzo przypadło do gustu:)